Bulls mają stosunkowo łatwy terminarz w lutym i świadomość, że nie mogę tego powiedzieć o marcu. Stąd bardzo istotne jest, żeby mimo kłopotów zdrowotnych połowy składu wygrywali spotkania potencjalnym outsiderami. Z Oklahomą nie obyło się bez problemów, ale kluczowy jest finalny wynik. King of the Fourth potwierdził swoje panowanie i Byki zaliczają trzecią wygraną z rzędu.
Obawiałem się starcie z ekipą Wilków. Obawiałem się pojedynku KAT kontra Vucevic. Obawiałem się zupełnie niepotrzebnie. Zapraszam na parę zdań na temat tego zwycięskiego pojedynku.
Żadna z ekip nie znajduje się obecnie na zwycięskiej ścieżce, ale z uwagi na ostatnią formę to mimo wszystko większe szanse dawało się w tym starciu Bykom. Niestety przez kontuzje nie było nam dane zobaczyć pojedynku braci Ball. Musiał nam wystarczyć popis chicagowskiego Big Three.
Bulls w przetrzebionym składzie z całą pewnością nie byli faworytem pojedynku z ubiegłorocznym finalistą NBA - Phoenix Suns. Ich szansę zwiększał jednak powrót do gry Zacha LaVine’a. To jednak za mało, kiedy zapomina się o defensywie.
Szkoda, że w okresie kiedy Bulls czeka tyle wyzwań, regularnie kontuzje łapią ich najlepsi obrońcy. Mimo przeciwności Chicago nie oddają pola łatwo nawet najsilniejszym przeciwnikom, ale i tym razem zabrakło trochę talentu, by przeciwko Embidowi i spółce przesunąć szalę na swoją stronę.
Po porażce z Toronto każdy oczekiwał spokojnej wygranej z Indianą. Wygrana była ale spokojną nazwać się jej nie dało. Warto jednak było zarwać noc, by na żywo zobaczyć co w swej ostatniej akcji zrobił nasz „pirszoroczniak”.